TEKST UKAZAŁ SIĘ W ŚWIĄTECZNYM WYDANIU KRONIKI BESKIDZKIEJ 16.12.2021 r.
„Kim jesteśmy?
Misja Leprozorium de la Dibamba istnieje od ponad 50 lat. Dawniej była to kolonia trędowatych, która następnie została przekształcona w Centrum Zdrowia specjalizującym się w leczeniu ran. Działają tutaj Siostry Karmelitanki Misjonarki, które poza działaniami medycznymi angażują się w działania ewangelizacyjne, a także naukę dzieci i młodzieży.
Ja jestem misjonarką świecką, pielęgniarką, współpracującą na tutejszej misji – pracuję w szpitalu i Centrum Protez. Żyjemy w 5-osobowej wspólnocie: kanadyjka, hiszpanka, belgijka, kongijka i ja- polka.
Dlaczego misje ?
Jest to jedno z najczęściej zadawanych pytań, w zasadzie logicznych, ja jednak nigdy nie umiem na nie precyzyjnie odpowiedzieć. To coś, jak niezgoda na świat, jak bunt przeciwko obojętności, pustce, zamknięciu.
Któregoś dnia słuchałam wywiadu z już nieżyjącym ks. Kaczkowskim, duchownym kościoła katolickiego, bioetykiem, twórcą Puckiego Hospicjum św. Ojca Pio. Dla mnie osobiście geniuszem rozumienia życia, człowieka i Boga. Powiedział: Moje ulubione słowa Jezusa to: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Według mnie Jezus ma tu na myśli wszystko, co robimy, w każdym wymiarze naszego życia. I tam nie ma gwiazdki ani przypisu: w takiej a takiej sytuacji ta zasada nie obowiązuje. Uważam, że właśnie to jest prawdziwe chrześcijaństwo. Nie ma wyjątków. No, k**** mać, albo się w to wierzy, albo to jest mit! Trzeba wszystko postawić na jedną kartę.
Cytuję te słowa, bo wtedy zmieniły moje życie, postawiłam wszystko na jedną kartę.
Był to moment w którym podjęłam decyzję, że przestaję rozglądać się na świat dookoła i ludzi, a wybieram konkretne działanie. Można zauważać to co jest złe, słabe, krytykować. Albo można „robić dobro”. Tak się to wszystko dla mnie zaczęło – z tęsknoty za dobrem.
Za doświadczaniem dobra, okazywania go innym,, akcentowania, zauważania, zaglądania wgłęb siebie, swojego intelektu i sumienia.
Ostatecznie wyjazd na misje był moją odpowiedzią na konkretną potrzebę. Jest potrzebna pielęgniarka na misji w dżungli w Kamerunie? OK., jadę.
Co tutaj robimy?
Przede wszystkim żyjemy z ludźmi, głównie z tymi, którzy zostali wyzbierani z ulic, samotności, nędzy. Ponad 50 lat temu było tu leprozorium, a więc miejsce w którym żyły osoby chore na trąd, które ze strachu zostały wyrzucone przez swoje rodziny. W ówczesnym czasie lęk przed trądem i magiczne myślenie związane z religiami tradycyjnymi - ewentualnym rzuconym czarem czy karą za grzechy zesłaną przez bogów – powodowały stygmatyzację trędowatych. Rodzina skazywała ich na śmierć głodową na ulicy albo w kolonii trędowatych. Kto miał więcej szczęścia trafiał do leprozorium, takiego jak tutaj.
Żył w oddaleniu od świata, ale mógł żyć.
Czasy powoli się zmieniają, wzrosła dostępność leków na trąd, a szeroko prowadzone działania edukacyjne zmieniły świadomość ludzi na temat trądu. Obecnie trąd jest chorobą całkowicie uleczalną, chorzy otrzymują pełną opiekę medyczną pozostając w swoich domach.
Do dnia dzisiejszego mamy kilku mieszkańców, którzy ostatecznie spędzili tu całe swoje życie.
Obecnie placówka ta została przekształcona w Centrum Zdrowia – posiadamy szpital specjalizujący się w leczeniu obszernych ran przewlekłych, przychodnię zdrowia, centrum leczenia trądu i gruźlicy, aptekę oraz laboratorium. W chwili obecnej mamy 60 hospitalizowanych z powodu ran przewlekłych oraz 20 z gruźlicą lekooporną.
Pacjenci w szpitalu przebywają od kilku miesięcy do roku. Jest więc to dla nich dom.
To nie jest jednak zwykły szpital. Uczymy siebie oraz chorych wzajemnej solidarności. Większość z nich to osoby skrajnie ubogie lub bezdomne. Próbujemy im pokazać, że mogą dzielić się z innymi, nawet wtedy gdy nie mają nic. Nie jest to myślenie bliskie kameruńskiej mentalności, a jednak tutaj „to działa”. To pewna solidarność w cierpieniu, która łączy ludzi. Możemy sobie wyobrazić, że przyjeżdżamy do Dibamby, widzimy nędzę, smutek, miejsce śmierci, a w rzeczywistości jest to miejsce nadziei, miejsce życia, miejsce radości dla wielu chorych.
Tutaj miłość leczy! Jeśli chory ma siłę, by stawić czoła chorobie, cierpieniu, znosić ból dzień po dniu, to także dlatego, że ma pociechę z czułości. To nas leczy z ran społecznych, rodzinnych, moralnych, duchowych. Gdy tworzymy miejsce w którym chorzy mogą odczuć tą bezwarunkową miłość, która ich otacza, która ich przyjmuje takimi, jakimi są, gdzie mogą odnajdywać dobroć w sobie i także ich własny obraz Boga w sobie – to coś co wykracza poza fizyczny aspekt tego miejsca. To uzdrowienie fizyczne, które się tutaj dokonuje ma wpływ na uzdrowienie wewnętrzne. Dibamba to naprawdę miejsce cudów (już nie wspominając o tym, że podstawowym opatrunkiem, który stosujemy są… liście papai).
A co z COVID?
Tu gdzie jestem nie mówi się o pandemii koronawirusa. Tutaj mówi się o pandemii GŁODU. „Jestem głodny” jest jak powtarzające się echo. Jestem głodny. Dzieciaczki biegające w okolicach misji, pacjenci, ludzie, których odwiedzam w wiosce. Nie było jeszcze przez ten czas jednego dnia, żeby ktoś nie prosił mnie o jedzenie. Pandemia koronawirusa jeszcze tylko utrudniła sytuacje, ceny produktów żywnościowe są jeszcze droższe i mniej dostępne. Poza tym ilość zagrożeń zdrowotnych związanych z malarią, gruźlicą i AIDS jest tak ogromna, że społeczeństwo jest po prostu bardziej „przyzwyczajone” do ciągłego życia w bliskości choroby i śmierci.
Chwile, których się nie zapomina
W drugi dzień mojego pobytu w Dibamba pojechałyśmy z Siostrą Pascal (także pielęgniarką) sprawdzić stan jednej z pacjentek leprozorium, która przebywała w domu pod opieką rodziny. 42-letnia kobieta leżała zwinięta na podłodze, owinięta w chusty. Trzęsła się, miała przykurcze, wysoką gorączkę, objawy neurologiczne. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w agonii. Dla mnie nieoczywiste, po pierwsze dlatego, że nigdy wcześniej jej nie widziałam, nie znałam historii choroby. Okazuje się, że pacjentka z chorobą nowotworową, lecz wśród członków rodziny panowała malaria. Z jej powodu umiera ponad milion ludzi rocznie, a dalej nie jest rozpoznawana przez tutejszych mieszkańców. Rodzina zamiast zabrać chorą do szpitala nasmarowała jej ciało pobłogosławioną solą i krążyła wokół niej śpiewając pobożne pieśni. Wydawało się, że najgorsze co może być już się wydarzyło. Zabieramy ją do jeepa, próbujemy dostać się do szpitala. „Jedziemy”, czyli przebijamy się najpierw przez błotniste drogi tempem 5km/h, a ostatecznie jednak szpital odmawia przyjęcia pacjentki. Zapewniamy, że zapłacimy. To nic nie zmienia. Nieważne, że sytuacja jest dramatyczna. Jedziemy dalej. Jadę z tyłu samochodu trzymając jej głowę na kolanach, co jakiś czas sprawdzam parametry życiowe. Dojeżdżamy do kolejnego szpitala, tym razem nie pytając nikogo o zdanie „wykłócamy się” i prawie kradniemy kozetkę, żeby wyciągnąć tą panią z samochodu i zmusić personel szpitala do jej przyjęcia. Widzą, że to skrajnie biedna rodzina. Wciąż odmawiają. Powtarzamy, że my płacimy. Pascal toczy walkę z kardiologiem próbującym pokazać, kto jest najważniejszy i kto będzie decydował. Ja trzymam ją za rękę, głaszczę, przykładam mokry ręcznik na czoło. Naprawdę? Gdyby ktoś tylko pozwolił mi tam wejść i móc samodzielnie się nią zająć. Wiem co mam robić. Jednak jedyne co mogę to stać przed drzwiami i trzymać ją za rękę. Umiera.
To historia jedna z wielu. W Kamerunie szpitalu państwowym pacjent płaci za każdą wykonaną procedurę, badanie, zużyty sprzęt, środki ochrony osobistej, mydło, którym lekarz myje ręce po kontakcie z pacjentem, aż po zużyty worek na śmieci.
Nie wspominając już o tym ile razy padają propozycje, żeby płacić „dwa razy”, albo i trzy, a mimo to dalej rzucane są komentarze sugerujące, że pacjentka taka, jak nasza, z chorobą nowotworową, malarią, gorączką, drgawkami i wszechogarniającym bólem - powinna zostać w domu, bez udzielenia jej opieki medycznej – dlatego, że jest „żebrakiem”.
Takie sytuacje pokazują trudną rzeczywistość, niesprawiedliwą, ale utwierdzają nas, że nasza obecność tutaj ma sens. To jest misja. Próbować uratować tych, których nikt nie chce ratować. Można zadawać sobie pytania dlaczego tak jest, szukać winnych, oskarżać system czy mentalność.
A można zadać sobie pytanie: co ja z tym zrobiłem?
Co ja mogę dla niej dziś zrobić?
Poza długoterminowym działaniem Centrum Zdrowia jesteśmy w trakcie realizacji trzech projektów humanitarnych:
- Protezownia w kameruńskiej dżungli – budujemy Centrum Protez 3D. Samodzielnie próbujemy tworzyć protezy tak, aby były one dostępne dla najuboższych mieszkańców wiosek, bez względu na ich religię, pochodzenie, orientację, status społeczny. Obecnie jesteśmy na etapie nauki druku 3D, testowania różnych rodzajów protez, prowadzimy badania nad ich jakością i wytrzymałością. Walczymy także z problemami związanymi z dostępnością materiałów, ale także brakiem niezależności energetycznej.
2. Wspieranie przedszkolaków – To projekt wspierający wyposażenie przedszkola, które istnieje w tutejszej wiosce.
3. Rodzina wspiera rodzinę – Propozycja wsparcia konkretnych rodzin, w trudnej sytuacji materialnej, wielodzietnych lub chorych.”
BUNKEYA
Jest to wioska w południowej części Republiki Demokratycznej Kongo, licząca około 32 000 mieszkańców. Jest skupieniem ludności bez elektryczności i wody pitnej, zaopatrywanej przez studnie i kilka odwiertów. Nasze środowisko jest obszarem wiejskim, gdzie ludność mając bardzo ograniczone zasoby utrzymuje się głównie z rolictwa. W porze deszczowej uprawiana jest kukurydza, ryż, orzechy ziemne i fasola, a w porze suchej warzywa. Współczynnik skolaryzacji jest niski, zwłaszcza wśród dziewcząt, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla przyszłości społeczeństwa. Ze społeczno-politycznego punktu Bunkeya stała się miejscem azylu dla tysięcy ludzi uciekających przed konfliktami zbrojnymi w wioskach położych dalej na północ, co doprowadziło do pewnej niestabilności wśród ludności i wzrostu jej liczebności.
Bunkeya General Reference Hospital jest ośrodkiem obejmującym populację 67 468 mieszkańców (szacuje się, że rzeczywista liczba jest znacznie wyższa). Należy do Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Misjonarek, ale jest w pełni zintegrowany z krajowym systemem opieki zdrowotnej, w ramach współpracy promowanej przez Ministerstwo Zdrowia
i Konwencji podpisanej między rządem RDK a Kościołem katolickim, dotyczącej współpracy w dziedzinie zdrowia. Placówka świadczy usługi pediatryczne, internistyczne, położniczo-ginekologiczne, laboratoryjne, radiologiczne (RTG i USG), chirurgiczne i ambulatoryjne.
W ten sposób nasza praca jest realizowana zgodnie ze wszystkimi programami promowanymi przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) i Ministerstwo Zdrowia RDK, mającymi na celu kontrolę chorób z wysoką śmiertelnością najczęściej występujących w naszym regionie (malaria, odra, dur brzuszny, cholera, zapalenie opon mózgowych, gruźlica, AIDS...).
Z perspektywy pielęgniarki na misjach mam tutaj ogromne pole działania. Tutaj jestem pielegniarką lekarzem, diagnostą laboratoryjnym i technikiem RTG w jednej osobie dodając do tego obsługę bloku operacyjnego i blok porodowy. Daje to możliwość zdobycia niesamowitego doświadczenia. Równocześnie realne możliwości są tak ograniczone, że prawie każdego dnia zderzamy się z sytuacją, w której nie możemy nic zrobić i w żaden sposób pomóc (pomimo realnie istniejących możliwości na świecie, lecz nie tutaj). Jest to swoista bezsilność – znana nam medykom w każdym zakątku świata, także w Polsce – która w tutejszych warunkach nabiera wręcz kolosalnych rozmiarów. Życie w takiej rzeczywistości uczy pokory i szacunku wobec życia. Wielokrotnie więc moja misyjna praca to także (a może przede wszystkim) słuchanie, towarzyszenie, trwanie w ciszy, pozwolenie komuś na cierpienie- dzielenie z nim tego cierpienia poprzez stałą obecność i dyspozycyjność; przysłowiowe „wzięcie na klatę”- wzięcie na siebie odpowiedzialności za bycie z tym, komu nie potrafisz i nie możesz pomóc. Ale jesteś, nie wycofujesz się, nie opuszczasz głowy, lecz trzymasz go uparcie za rękę.
Czasami jestem oczami dla chorych na trąd, którzy nie widzą, innym razem podporą dla tych, którzy nie mogą chodzić o własnych nogach. Trochę takim wędrowcem między nieszczęściami a uśmiechami. Żyjąc na misjach odkrywanie w ogóle życia jako wędrówki jest bardzo namacalne. Jesteś daleki od świata, który znasz, zdecydowanie wyrwany poza wszelkie strefy komfortu. Błądzisz między tym, co wydaje ci się, że znasz, a tym co tak naprawdę dopiero poznajesz, krążysz wśród wszelkich różnic kulturowych, społecznych, intelektualnych, religijnych, idziesz krok do przodu, a później cofasz się z pięć kroków do tyłu nie rozumiejąc zupełnie otaczającej cię rzeczywistości. Ale właśnie w tym zagmatwaniu dróg odkrywasz tą najważniejszą wędrówkę- poznania samego siebie i zrozumienia tego, czym tak naprawdę możesz dzielić się z drugim człowiekiem.